O szczękach, dinozaurach i gryffindorach

Przyjazd Fok nie był jedynym ważnym lipcowym wydarzeniem w Japonii. Dokładnie dzień po naszym przylocie, 15 lipca w Osace otwarty został nowy park tematyczny „The Wizarding World of Harry Potter”. Foka Oskar, który nie był tak dużym fanem Harry’ego jak Foka Mela, został więc zmuszony do obejrzenia wszystkich 8 filmów z serii i można było planować wyjazd.

Okazało się, że park Harry’ego Pottera jest tylko najnowszą częścią ogromnego parku rozrywki Universal Studios Japan.

Za 2 wejściówki zapłaciliśmy trochę ponad 400 zł. W cenę wliczone jest wejście do parku oraz nieograniczony dostęp do wszystkich atrakcji. Była też droższa opcja. Za dwukrotną stawkę można było kupić bilety przyspieszone, które z 7 wybranych atrakcji pozwalały skorzystać bez czekania w kolejkach. Gdyby przed kasą biletową ktoś postawił podobną tablicę jak tą znajdującą się w środku, która pokazywała, że na niektóre przyjemności trzeba czekać nawet 3 godziny, pewnie rozważalibyśmy tę opcję.

Okazało się też, że cała Japonia, która wszystkie atrakcje Universalu widziała już wcześniej, postanowiła odwiedzić jego najnowszą część i żeby dostać się do świata Harry’ego Pottera, trzeba mieć specjalny bilet określający konkretną godzinę wejścia. Na szczęście nie trzeba było za niego dodatkowo płacić. Mimo więc tego, że wstaliśmy skoro świt i byliśmy na miejscu niedługo po otwarciu na wejście do  Gryffindoru Hogwartu musieliśmy czekać około 2 godzin. Postanowiliśmy, więc rozejrzeć się po reszcie Universalu. Pierwszym miejscem, do którego się udaliśmy był Jurassic Park.

Skusił nas fakt, że na przejażdżkę tutaj trzeba było czekać jedynie 55 minut. No a poza tym – kto nie jara się dinozaurami? W kolejce mogliśmy przyglądać się Japończykom, z których co drugi zajadał się udkiem kurczaka, mającym imitować chyba nogę niezbyt wyrośniętego dinozaura. Zbyt apetycznie to nie wyglądało.

Po godzinie wraz z 30 innymi osobami zostaliśmy zapakowani do pontonu. Dostaliśmy miejsca w drugim rzędzie, a przed nami usadzono jakieś japońskie starsze panie. Dodatkową atrakcją było dla nas obserwowanie tego, jak piszczą nawet w początkowej fazie przejażdżki, kiedy to sunęliśmy z prędkością 10 km/h, a zza drzew dostojnie wyłaniały się głowy dinozaurów.  Z czasem oczywiście dinozaury coraz agresywniej szczerzyły zęby niespodziewanie wyskakując zza krzaków lub spod wody. Wielki finał następował momencie, w którym nad naszymi głowami pojawiał się wielki tyranozaur, a ponton gwałtownie zjeżdżał w dół 25-metrowego wodospadu. Nie tylko japońskie emerytki krzyczały.

Tak wyglądała końcówka jakiejś grupy jadącej po nas.

Po przeżyciach z krainy dinozaurów przyszła pora na nasze wejście do świata Harry’ego Pottera. Tłum, który nas tam przywitał skutecznie utrudniał podziwianie bardzo ładnie odwzorowanego Hogsmeade. Odpuściliśmy więc sobie odwiedzanie sklepów i oglądanie wystaw i zaczęliśmy przeciskać się pod Gryffindor Hogwart. Z daleka robił naprawdę piorunujące wrażenie. Poniżej dwa przykładowe zdjęcia.

Przed zamkiem formowała się jakaś kolejka. Nie do końca byliśmy pewni do czego, ale nie widzieliśmy żadnej innej możliwej drogi do środka, więc też w niej stanęliśmy. Już w 2 godziny później okazało się, że była to kolejka do obsypanej nagrodami najważniejszej atrakcji, czyli lotu na Gryffindorze „Harry Potter and the Forbidden Journey”. Przed wejściem było pełno ostrzeżeń, mówiących o tym, że na przejażdżkę nie powinien się decydować prawie nikt, a na pewno nie kobiety w ciąży, osoby ze skłonnościami do zawrotów głowy, czy z lękiem wysokości, a także kilkoma innymi przeciwwskazaniami. Foka Mela zdążyła w międzyczasie zauważyć u siebie wszystkie wymienione objawy (może poza ciążą). Na szczęście Foka Oskar nie pozwolił jej zawrócić.

W samym zamku zbyt wiele do oglądania nie było. Co prawda zaaranżowano kilka pomieszczeń jak na przykład gabinet Gryffindora Dumbledora, ale raczej w formie wystawy, będącej rozrywką dla osób czekających w kolejce na przejażdżkę. Nie dało się do niego wejść i pooglądać wszystkiego z bliska. Ciekawe były jednak ruszające się i gadające obrazy. Niestety ze środka nie mamy żadnych zdjęć, bo przed wejściem musieliśmy zostawić w szafkach wszystkie nasze rzeczy włącznie z aparatem.

Przejażdżka okazała się za to jednym z najbardziej intensywnych doznań w naszym życiu. Na samym początku przywitała nas Hermiona mówiąca po japońsku, ale nie była to najstraszniejsza część podróży. Zamysł tej wycieczki był taki, że siedząc na krzesełku podążało się za Harrym lecącym na miotle, którego widzieliśmy dzięki bardzo realnie zrobionej animacji wyświetlanej przed naszymi oczami. Oczywiście krzesełka poruszały się w rzeczywistości, więc kiedy Harry gwałtownie zlatywał w dół, my spadaliśmy za nim, czując pęd powietrza. Powiedzieć, że rzucało nami na wszystkie strony to trochę za mało – raz byliśmy nawet do góry nogami. Animacja przeplatana była pełnowymiarowymi rekwizytami, dzięki czemu na naszej drodze napotkaliśmy między innymi dementora, bijącą wierzbę, czy smoka ziejącego prawdziwym ogniem. Wszystko odbywało się w całkowitej ciemności, więc nie dało się przewidzieć, co wydarzy się za chwilę.

Po wyjściu z zamku okazało się, że czas oczekiwania na tę przejażdżkę zwiększył się z 2 godzin do 4. Była jednak tak dobra, że gdyby trzeba było na nią czekać 2 razy dłużej to pewnie byśmy czekali. Foka Mela bardzo chciałaby przeżyć to znowu – tym razem z otwartymi oczami. W świecie Harry’ego dostępna była jeszcze jedna przejażdżka – lot na gryffindorze hipogryfie. Była to najzwyklejsza kolejka jadąca po szynach w wagonikach stylizowanych na hipogryfy, więc po tym co przeżyliśmy w zamku, wydała nam się strasznie smutna i nudna. Zamiast tego poszliśmy obejrzeć wioskę czarodziejów.

W Hogsmeade spróbowaliśmy kremowego piwa i zajrzeliśmy do kilku sklepów, w których dało się kupić gadżety z Hogwartu jak różdżki, szaty czy kubki z godłem ulubionego domu. Co ciekawe dostępne były wszystkie poza Gryffindorem, a nie oszukujmy się – po co komu kubek z Hufflepuffu? Przecież w głębi serca każdy czuje się Gryfonem. Po spacerze byliśmy już porządnie głodni, więc postanowiliśmy pożegnać się z czarodziejską krainą i zjeść obiad w innej części parku (na stolik w Trzech Miotłach trzeba było czekać 45 minut).

Cały Universal podzielony jest na różne krainy tematyczne. Poszczególne jego części stylizowane są też na konkretne amerykańskie miasta. Dzięki temu mogliśmy przejść się po San Francisco czy Nowym Yorku. Obiad zjedliśmy w Los Angeles. Z pełnymi brzuchami postanowiliśmy zaznać jeszcze trochę wrażeń, wybraliśmy się więc do Amity Village – miasteczka znanego z filmu „Szczęki”.

Zdecydowaliśmy się też na przejażdżkę w tym miasteczku, bo czas oczekiwania wynosił mniej niż pół godziny. Intensywność doznań danej atrakcji można było ocenić już na początku. W Hogwarcie wszystkie swoje rzeczy, jak torebki i plecaki trzeba było zostawiać w specjalnych szafkach przed wejściem, a w krzesełkach pozapinać się ze wszystkich stron. W Jurassic Parku torebki wciskało się pod siedzenia, zabezpieczenie było wspólne dla całego rzędu, a podczas jazdy nie wolno było podnosić rąk. W obu miejscach były też ograniczenia wzrostu. Natomiast w Amity Village do łódki można było zabrać nawet małe dzieci i trzymać je sobie na kolanach.

Nie spodziewaliśmy się zbyt wiele po tej wycieczce i faktycznie do zbyt przerażających nie należała. Mimo tego (a może właśnie dlatego), że ze wszystkich stron atakowały nas krwiożercze plastikowe rekiny. Co prawda nasza przewodniczka skakała po łódce „strzelając” do ludojadów, co jakiś czas trochę nami zabujało, a na końcu wybuchł nawet pożar, ale i tak trudno zaliczyć tę atrakcję do emocjonujących.

Mimo wszystko, kiedy pisząc tę notkę trafiłam na informację, że Universal na Florydzie po 20 latach wyburzył miasteczko Amitty Village na rzecz większej przestrzeni dla Harry’ego Pottera, zrobiło mi się trochę żal.

Po „Szczękach” mieliśmy już trochę dość tego, że nami trzęsie, więc zamiast na największego w parku rollercoastera, którym jeszcze rano chcieliśmy się przejechać, udaliśmy się na atrakcję kinową – „Terminatora 2: 3D”. Tam okazało się, że postanowiono sobie z nas zażartować z racji tego, że już za miesiąc Halloween.  Zamiast „Terminatora” otrzymaliśmy fragmenty zabójczej kasety z filmu „The Ring”, jego przerażającą bohaterkę wyłażącą ze studni we własnej osobie i pojawiającą się w losowych miejscach na sali, gęstą mgłę, w której trudno było oddychać i inne tego typu przeboje. Japończycy piszczeli. Po wyjściu na zewnątrz zrobiło się już ciemno i okazało się, że Universal postanowił straszyć nas dalej przygotowując atak zombie.

Po parku zaczęły biegać żywe trupy, strasząc przechodniów zmyślnymi rekwizytami jak wielkie siekiery czy piły mechaniczne, pobrzękując łańcuchami i próbując zaciągnąć ofiary do swoich klatek. Musimy przyznać, że całkiem sporo frajdy było w uciekaniu i piszczeniu wraz z tłumem. Przynajmniej przez pierwsze pół godziny. Universal naprawdę się postarał i trudno było przejść z jednego miejsca do drugiego nie natrafiając kilka razy na grupę zombiaków, co zaczęło stawać się nieco uciążliwe.

Trudno było nakręcić film z nimi w roli głównej, kiedy jednocześnie się przed nimi uciekało. Foka Oskar wpadł nawet na pomysł wystawienia im Foki Meli i nagrywania, tego jak się na nią rzucają, ale ostatecznie udało jej się od tego wykręcić. Cały dzień był jednak dość mocno stresujący, dlatego na koniec dla ukojenia nerwów wybraliśmy się na krótki seans „Shreka 4D” rekomendowanego jako atrakcja dla rodzin z dziećmi.

Oczywiście nie udało nam się zobaczyć wszystkiego, dlatego „Spiderman”, „Back to the Future” czy „Ulica Sezamkowa” muszą poczekać na naszą następną wizytę.


Foki radzą:

  • RADA 28
    Jeżeli wszystkie kubki, kalendarze z kotami, kieliszki do wina i świeczki w sklepie nie mają ceny, to najprawdopodobniej wygrałeś życie trafiając do sklepu „stujenowego”, gdzie wszystko kosztuje 3 złote. Jej!
  • RADA 29
    Zanim kupisz komuś ciekawe piwo w prezencie, przypomnij sobie, że nie wpuszczą Cię z nim do samolotu.
  • RADA 30
    Nie obiecuj nikomu pocztówek z Japonii. W żadnym turystycznym miejscu nie da się kupić ani jednej.

4 Komentarze

  • Chyba najbardziej zazdroszczę ucieczki przed zombiakami 😀

  • Japońskie zombie to jak Shrek mówiący po japońsku, przecież ze śmiechu nie mogłabym uciekać

  • Osobiście strasznie jaram się Światem Harrego Pottera i wszystkimi jego bohaterami również , strasznie chciałabym zobaczyć orginalny Hogwart ale japoński też mi się z opisu bardzo spodobał 🙂 I sklep gdzie można kupić te wszystkie ,,magiczne” rzeczy . Po prostu wow 😀 Jutro zadzwonię do mojej przyjaciółki Zuźki i opowiem jej o tym czego się dowiedziałam ,a i pozdrowienia Foko Mileno 😉

Dodaj komentarz

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.