4500 km w 12 dni, czyli road trip po Nowej Zelandii

Nowa Zelandia to dziwny kraj, w którym góry przeplatają się z morzem, pola z lasami, a ludzie z owcami. Na dwóch wyspach, z których składa się na Nowa Zelandia można zobaczyć chyba wszystkie możliwe ziemskie krajobrazy. Ludzi nie jest tu za dużo, więc ich nie zasłaniają. Przez dziurę ozonową słońce świeci tu o 40% mocniej niż w Europie, a trawa jest zieleńsza. Lato przypada na grudzień, a zima na lipiec. Właśnie w tych zwariowanych warunkach postanowiliśmy w tym roku spędzić Święta Bożego Narodzenia.

Nasza podróż zaczęła się o 16 w Wigilię pod Auckland Museum. Tam wsiedliśmy w samochód i wyruszyliśmy na południe. Auckland znajduje się na północy Północnej Wyspy. Naszym celem było dojechanie na południe południowej – do Queenstown, a przy tym zobaczenie po drodze tak dużo, jak nam się tylko uda. Tym razem do naszej foczej załogi dołączył jeszcze jeden kompan, którego dla spójności stylistycznej będziemy nazywać – Kiwi Kuba. Z przewodnikiem Lonely Planet w dłoni i bojowym nastrojem staraliśmy się nie myśleć o tym, że jeszcze dzisiaj rano spod maski naszego samochodu wydobywał się dym.

Na road tripie samochód w sposób naturalny staje się jednym z głównych bohaterów. Nasza Mazda Familia kosztowała Kiwi Kubę 1000 NZ$, co przy nowozelandzkich cenach bliższe jest cenie za złomowanie niż działający samochód. Dym okazał się na szczęście tylko efektem dziurawej rurki przy chłodnicy, ale auto miało też inne „ficzery”. Z powodu niskiego zawieszenia każdy próg zwalniający obijał nam się o podwozie, a przez zużyte amortyzatory na ostrzejszych zakrętach zapakowany walizami samochód „siadał” na kole wydając złowrogi huk. Prowadząc na pewno nie można się było nudzić, a kratę browarów musieliśmy trzymać pod nogami pasażera z przodu.

Mimo że w Nowej Zelandii na powierzchni niewiele mniejszej niż Polski mieszka zaledwie 4,5 miliona ludzi, na drogach nie byliśmy odosobnieni. Prawie co drugi mijany samochód był kamperem. W okresie wakacyjno-świątecznym cała Nowa Zelandia szturmuje bowiem pola namiotowe, a właściwie „holiday parki”, których jest tu zatrzęsienie. Rodziny pakują namioty, garnki, patelnie i piłki do krykieta i na tydzień osiedlają się na trawniku z dala od swojego miasta, ale z pozostałymi jego mieszkańcami. No i nami.

Mieszkańcy Nowej Zelandii kochają bowiem przyrodę. Z dumą nazywają siebie nawzajem „Kiwi”, od ciapowatego ptaka, który jest ich symbolem narodowym.  Kiwi nie potrafi latać, słabo widzi, a jego supermocą jest nos na końcu dzioba. Ma bardzo dobry węch, co pozwala mu znajdować robaki w ziemi nawet ich nie widząc (dla porównania – zdjęcie polskiego żubra). Zobaczenie kiwi na wolności graniczy jednak z cudem (szanse, że kiwi zobaczy ciebie są jeszcze mniejsze), a nawet w zoo musieliśmy się nieźle wysilać, bo kiwi biegały po zaaranżowanym lesie przy zgaszonym świetle.

Nasza wycieczka odbiegała trochę od nowozelandzkich standardów i była kompletnie spontaniczna – tylko prom międzywyspowy zarezerwowaliśmy dzień przed wyjazdem. Koło jakiego miasta spędzimy noc decydowaliśmy zwykle o 15, a na którym kempingu – tuż przed zmrokiem. Dlatego też często witały nas doklejone karteczki „no” do napisu „vaccancy” i nikt nie chciał słuchać o tym, że mamy tylko mały dwuosobowy namiocik, a Kiwi Kuba zwykle śpi na trawie. Albo w samochodzie. Albo na drzewie. Albo na kanapie w kuchni.

W Nowej Zelandii jeździ się po lewej stronie, co o dziwo przyszło nam niespodziewanie łatwo. Trochę zajmuje przyzwyczajenie się do trzymania środka pasa (reszta samochodu nie jest na prawo tylko na lewo), ale dopóki nie ma skrzyżowania albo co gorsza ronda da się jakoś jechać. Oczywiście, parę razy włączy się wycieraczki zamiast kierunkowskazu, a jak się nie ma automatu (my mieliśmy) trzeba się przyzwyczaić do rytmicznego uderzania prawą ręką w drzwi. Przez cały kraj ciągną się prawie tylko jednopasmówki z ograniczeniem 100 km/h. W górach, których jest tu pełno, mocno hamują zakręty z sugerowaną prędkością od 85 do 25 km/h, które rzeczywiście takiej prędkości wymagają, a przy większości rzek i rzeczek są mosty z jednym pasem ruchu (tego wynalazku wciąż nie możemy zrozumieć). Jeżdżąc po Nowej Zelandii w okresie świątecznym załapaliśmy się także na zaostrzone przepisy, według których przekroczenie prędkości o więcej niż 4 km/h owocowało mandatem. Przeprosiliśmy, a pani policjantka (po wlepieniu mandatu) powiedziała nam, że „it’s okay”.

Nowozelandczycy są bowiem bardzo wyluzowanym narodem. Dopuszczalna zawartość alkoholu we krwi podczas jazdy jest cztery razy wyższa niż w Polsce i wynosi 0,8 promili. Mieszkańcy podobno stosują inny przelicznik – dwa małe piwa na start, a potem jedno co godzinę. Policja częściej mówi „tak nie wolno” niż wlepia mandaty, a za zbyt długie parkowanie na parkingu „max 120 minut” dostaliśmy tylko 12 dolarów kary. Za dewizę Nowozelandczyków potraktować można chyba powiedzonko gospodarza domu, w którym mieszka Kiwi Kuba – „It’s all good”.

Mówiąc o Nowej Zelandii nie sposób nie wspomnieć, że jest tu straszliwie drogo. Cała Nowa Zelandia szuka kiwi po lasach, więc praktycznie wszystko trzeba importować zza granicy. Rzeczy do jedzenia za mniej niż dolara (aktualnie 2,90 zł) praktycznie nie ma, cheeseburger w Macu, który nawet w Japonii kosztuje 3 złote z groszami – w Nowej Zelandii kosztował 3,5 NZ$. Za każdą noc na polu namiotowym trzeba było zapłacić 15-20 NZ$, chyba że nie było ciepłej wody – wtedy cena spadała do 12,5 NZ$ (~35zł). Przeprawienie się z samochodem pomiędzy wyspami w obie strony kosztowało naszą trójkę 700 dolarów (~2000zł). Zarobki są jednak oczywiście wyższe – minimalna stawka to 14 NZ$ (~40zł) za godzinę- chociaż chyba nie adekwatnie, bo całkiem sporo Nowozelandczyków udaje się do znienawidzonej przez nich Australii, aby zarabiać więcej.

Ci wstrętni Australijczycy!

Wróćmy jednak do naszej podróży. Wyruszliśmy z Auckland o 16 i już o 20 spaliśmy przy największym jeziorze w Nowej Zelandii – Taupo (278 km). Następnego dnia trochę pozwiedzaliśmy i popędziliśmy do Wellington (372 km). Stamtąd  o 5:45 wyruszyliśmy promem na Południową Wyspę do Picton, z którego skierowaliśmy się na zachód, do parku narodowego Abela Tasmana, a dokładniej do Motueki (256 km). Po trzecim noclegu, wycieczce motorówką i prawie dobie spędzonej na wybrzeżu kontynuowaliśmy naszą podróż na południe i zatrzymaliśmy się przy kolonii fok w Tauranga Bay (236 km). Obejrzeliśmy foki i krętą drogą przez jedne z najbardziej malowniczych terenów Nowej Zelandii (pancakes rocks i blowholes!) udaliśmy się potem do Okarito Lagoon (270 km). Szósty dzień upłynął głównie na jeździe – zahaczając o dwa lodowce – Franz Joseph Glacier i Fox Glacier – zajechaliśmy do Te Anau (536 km). W końcu dobiliśmy do najdalszego punktu naszej wycieczki – fiordów w Milford Sound – i zawróciliśmy, aby pierwszy dzień z dwudniowego Sylwestra spędzić w Queenstown (406 km).

W Queenstown nie było gdzie spać, więc postawiliśmy fotele do pionu i ruszyliśmy do zniszczonego trzęsieniami ziemi Christchurch (483 km). Kiedy ochłonęliśmy po Sylwestrze i zobaczyliśmy już wszystkie zniszczenia, przemieściliśmy się trochę na północ wypatrywać wielorybów w Kaikourze (181 km). Dziesiąty dzień był naszym ostatnim na Południowej Wyspie – na wieczór zajechaliśmy do Picton (156 km). O 5:30 znowu załadowaliśmy się na prom, zwiedziliśmy stolicę i gnaliśmy na północ, aby noc spędzić w śmierdzącej Rotorurze (548 km). Ostatni dzień spędziliśmy na wąchaniu bagna, przechadzaniu się po Matamata, mieście hobbitów, a wieczorem zasnęliśmy już w (prawie) naszych łóżeczkach w Auckland (228 km). W sumie pokonaliśmy około 4500 km w 12 dni. A tak wygląda to na mapie:

Nowozelandzkie widoki można prezentować w nieskończoność. W nieskończoność można też snuć nowozelandzkie opowieści. O tym dlaczego Nowozelandczycy nie lubią Australijczyków, w jaki sposób pokonują kompleksy odnośnie tego, że ich kraj ma bardzo krótką historią i po co wkładają buraki do burgerów. A także o 100-metrowym moście linowym, fiordach i wodospadach. I wielu innych rzeczach. Ale o tym wszystkim w kolejnych notkach.

7 Komentarzy

  • Nowa Zelandia brzmi bardzo zachęcająco, super wyprawa. Dobrze, że samochód Wam wytrzymał 😉 Czekam na więcej postów i zdjęć! Pozdrowienia

  • Tylko, że w NZ trudno dostać burgery bez buraka. Nawet te w McDonaldzie je mają. 😛

  • Stopniowo będą się pojawiać. 🙂 A fakt, że samochód wytrzymał to tempo zadziwia nas do dziś. 😛

  • n.z. 95% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
    wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
    co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby

  • sprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:

    konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam w glowe. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.

    konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.

    dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.

    a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, madchen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….

Dodaj komentarz

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.