880 minut w autobusie, 7 onsenów i 3 góry w 6 dni, czyli Bus Trip po Północnym Kyushu

Tokio, Yokohama, Osaka, Kyoto, Fukuoka, Hiroshima – wszystkie te miasta łączą dwie rzeczy. Po pierwsze – to jedne z największych miast Japonii. Po drugie – wszystkie je zwiedziliśmy. Ale nie samymi metropoliami Japonia stoi. W końcu przyszedł czas, aby porzucić Shinkanseny, metra czy promy i za pomocą starych, dobrych autobusów zwiedzić naszą własną wyspę – Kyushu (tak, wiemy, że istnieje polska pisownia „Kiusiu”, ale nie wygląda to poważnie i publicznie protestujemy przeciwko temu spolszczeniu). Kupiliśmy więc po SunQ Passie i ruszyliśmy w nieznane.

SunQ Pass to karnet, który pozwala poruszać się prawie wszystkimi (na pewno wszystkimi spotkanymi przez nas na trasie) autobusami przez 3 lub 4 dni. Można wybrać droższą opcję na wycieczki po całym Kyushu lub nieco tańszą jedynie na północną część wyspy. Jeden karnet kosztował 8000 jenów (ok. 240 zł), starczył na połowę wycieczki i jak się okazało opłacał się raczej na styk, ale uczucia bogactwa jakie mieliśmy, machając nim do kierowców zamiast mozolnie odliczać monety, nie oddalibyśmy za żadne pieniądze.

Naszą podróż zaczęliśmy z nowego terminalu autobusowego w Fukuoce, który wyglądał niedużo gorzej niż stacja Shinkansena. Szybko przekonaliśmy się jednak, że takie luksusy czekają nas tylko w dwumilionowych metropoliach.

Wyspa Kysuhu słynie z trzech rzeczy – onsenów, gór i tego, że my na niej mieszkamy. Haha. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do Beppu, w którym według relacji znajomego Japończyka nie ma nic ciekawego poza ciepłymi źródłami. Zaskakująco, Beppu okazało się całkiem sporym miastem (120 tysięcy ludzi), z palmami na ulicach, klimatem uzdrowiska i silnym powiewem amerykańskiej kultury. Może gdyby Japończycy wygrali drugą wojnę światową tak właśnie wyglądałaby Kalifornia. Ale w sumie nie byliśmy w Kalifornii, więc co my tam wiemy.

W Beppu mieliśmy zarezerwowane dwa noclegi w hotelu z własnym onsenem. Półtora dnia spędzone w tym mieście upłynęło nam bardzo intensywnie. W telegraficznym skrócie: obejrzeliśmy bagna i źródła o temperaturze 100 stopni z krokodylami gratis (dużo przyjemniejsze niż śmierdząca Rotorua w Nowej Zelandii), zjedliśmy amerykańską pizzę, przeszliśmy się brzegiem oceanu, zaliczyliśmy pierwszy onsen w naszym życiu, wdrapaliśmy się na górę Tsurumi, zjechaliśmy kolejką linową, odwiedziliśmy drugi onsen w naszym życiu – na dachu budynku i wróciliśmy do hotelu na piechotę  przez Beppu Park, bo ostatni autobus odjechał nam o 19:36.

Trzeciego dnia świt rankiem, a dokładniej 10 minut przed terminem check-outu popędziliśmy w dalszą drogę. Do informacji turystycznej.

Szukanie informacji w internecie o autobusach Kyushu to niezła mordęga. Nie mówimy, że nie da się tego zrobić, ale na pewno szybko mija na to ochota. Korporacji autobusowych jest tu kilka i próżno szukać ich połączeń w wyszukiwarce map Google’a. Miejsca, które odwiedzaliśmy, były jednak nastawione dość turystycznie, więc nie brakowało punktów informacyjnych, których pracownicy byli niezwykle pomocni. Dla każdej większej atrakcji mieli przygotowaną specjalną planszę, która pokazywała gdzie wsiąść i wysiąść, a osobna karteczka przedstawiała rozkład jazdy. Gorzej było, jak chcieliśmy pojechać do miejsca, które nie posiadało swojej planszy (zawsze się znajdą jacyś wywrotowcy…).

Z Beppu pojechaliśmy do Oity, gdzie w dość nerwowej atmosferze (powinni lepiej oznaczać te przystanki…) w 20 minut przesiedliśmy się na autobus, który jedzie ze wschodniego wybrzeża Kyushu na zachodnie. Wysiedliśmy z niego gdzieś w połowie trasy – w miasteczku Aso położonym u podnóża największego aktywnego wulkanu Japonii o tej samej nazwie. Wulkan w sierpniu zeszłego roku zachował się bardzo nieładnie i wybuchł po raz pierwszy od 22 lat. Od tego czasu Japończycy nie dopuszczają nikogo bliżej niż na kilometr od krateru i pozostają przy nadziei, że kolejny ewentualny wybuch także podporządkuje się tej magicznej granicy.

W Aso spędziliśmy 3 noce w Aso Base Backpackers – trzecim najlepszy hostelu Azji, który swoją jakością przebił większość hoteli, w których do tej pory nocowaliśmy. Ten wspaniały przybytek posłużył nam za bazę wypadową do miasteczka onsenów i ryokanów – Kurokawy, punktu widokowego Daikanbo oraz niezwykle malowniczego Kusa-senri – miejsca po którym na wolności biegają konie, ludzie i żaby, skąd wdrapaliśmy się na jeden z pięciu szczytów Aso. Góra Aso ma bowiem pięć różnych wierzchołków. Na szczęście pluje ogniem tylko z jednego.

Małe miasteczko Aso przywitało i pożegnało nas deszczem. Jedyny pogodny dzień pozostawił pewien niedosyt, mimo że w ciągu niecałych 8 godzin zobaczyliśmy kalderę, w której leży miasteczko, zarówno z południowej jak i północnej strony. Ponadto okazało się, że mimo wspaniałej bazy noclegowej, nie jest to tak wspaniała baza wypadowa na dalsze wycieczki. Zobaczenie niektórych atrakcji okazało się co najmniej mocno karkołomne dla osób nieposiadających samochodu, szczególnie w deszczu. W Japonii nie jest honorowane ani zwykłe, ani międzynarodowe prawo jazdy wydawane w Polsce, więc nie mogliśmy wypożyczyć auta. Z oglądania olbrzymiego parku kwiatów Kuju i wodospadu Nabegataki musieliśmy więc niestety zrezygnować. Rady informacji turystycznej ograniczały się bowiem do gorliwego proponowania „taxi” na 40 kilometrowy kurs.

Poganiani porą deszczową, szóstego dnia uciekliśmy do Kumamoto, aby zobaczyć największą atrakcję tego sporego miasta – zamek. W Kumamoto niepodzielnie króluje sympatyczny miś Kumamon, będący symbolem całej prefektury. Na szczycie zamkowej wieży, spoglądając na mglistą panoramę, można było zapomnieć na chwilę o wieżowcach, otaczających jeden z ostatnich bastionów dawnych czasów w nowoczesnym mieście. Nie zdziwilibyśmy się, gdyby z jednej z zamkowych komnat wyłonił się nagle Kumamon we własnej osobie.

Tego samego dnia zmęczeni wróciliśmy do Fukuoki. A podróż odbyliśmy autobusem najmniej wygodnym ze wszystkich dotychczasowych, w którym nawet korytarz zmienił się w regularny rząd foteli. W ciągu 6 dni z osób, które z lekkim wstydem przyznawały, że od prawie roku mieszkając w Japonii, nie były w żadnym onsenie, staliśmy się ich prawdziwymi bywalcami, mocząc się w gorącej wodzie w 7 różnych miejscach! Wdrapaliśmy się też na trzy góry (mniejsze i większe). Naszą wycieczkę uznajemy zatem za całkiem udaną. Kolejne, bardziej szczegółowe opowieści z Kyushu już wkrótce na naszym blogu. A my zabieramy się za planowanie wycieczki po kolejnych wyspach Japonii…


Foki radzą:

  • RADA 67
    Jeżeli po 10 minutach drogi od przystanku, na którym wysiadłeś, nie możesz znaleźć przystanku powrotnego po drugiej stronie drogi, to zapewne ten pierwszy był przystankiem podwójnym.
  • RADA 68
    Koniecznie spróbuj lokalnego sernika w Aso. Można nim sobie odmrozić zęby, ale warto.
  • RADA 69
    Pytając w informacji turystycznej o godzinę odjazdu autobusu, zawsze dopytaj o godzinę autobusu powrotnego. To przecież nie wina doradzającego, że proponuje wyjazd o 16:40, gdy tymczasem ostatni powrotny odjeżdża o 16:20.
  • RADA 70
    Jeżeli chcesz zrozumieć co mówią zagraniczni turyści w mniej popularnych miejscach Japonii, naucz się niemieckiego.

6 Komentarzy

  • Hahah, rada #70 taka życiowa 😀
    To dziwne, ale czasem miałam wrażenie, że zamiast znaleźć się na drugim końcu świata, po prostu przez pomyłkę trafiłam do naszych zachodnich sąsiadów 😉

  • @Ibazela, my jeszcze często Francuzów spotykamy. Ale w naszym hostelu w Aso poranne rozmowy przy śniadaniu odbywały się po niemiecku. 😀

  • Ja też chciałam zrobić zdjęcia onsenom, ale pani mnie pogoniła. I zupełnie bez powodu, bo nikogo nie było… :/

  • @PodrózeJaponia, trzeba się było zakraść nocą. 😀

  • #70: jak dobrze! Przynajmniej nie zginę, jeśli nie będę umiał powiedzieć czegoś po japońsku, zawsze będzie jakiś ‚rodak’ w okolicy ;))

Dodaj komentarz

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.